poniedziałek, 4 maja 2009

LUDZIE Azji południowo-wschodniej

podróżując długo i daleko doświadczałam nie tylko nowych miejsc, ale też ludzi. zwykle byli to lokalni mieszkańcy oraz turyści najróżniejszej maści, łącznie z plecakowcami, tak jak my.

o każdym człowieku można opowiadać godzinami. nie mieliśmy zwykle celu, by poznać kogoś głębiej. w tej podróży widzę, że skupiliśmy się raczej na miejscach i przyrodzie, ludzi traktując jako równorzędny element rzeczywistości, nie zaś jako szczególny cel do poznania, tak jak zwykle podchodzą do tego dziennikarze, spisujący ludzkie losy wysłuchane w rozmowach prywatnych. mimo to mam wiele wspomnień o ludziach, którzy pomagali nam na co dzień lub z którymi razem, przypadkiem, znaleźliśmy się w tym samym miejscu i czasie.
Maciek spotkał te dzieciaki po drugiej stronie rzeki w Luangprabang, w jednym z opuszczonych monasterów buddyjskich. ja w tym czasie leżałam plackiem z grypą.

czasami są to krótkie impresje, mówiące wiele samym swoim obrazem. tak jak ta kobieta, mająca zarobek z wysiadywania w chacie jednego z plemion Sarawaku na Borneo. podobne domy nadal znajdują się w dżungli tej ogromnej wyspy, a ten został zbudowany specjalnie w Wiosce Kulturowej Sarawaku, niedaleko Kuching, by przybliżyć turystom, oraz lokalnym współczesnym Malezyjczykom, starą kulturę północnego Borneo.
chcąc opowiedzieć o wszystkich, musiałabym napisać dużą książkę, a na to nie mam teraz czasu, bo piszę listy motywacyjne i szlifuję swój życiorys w celu znalezienia pracy ;). (także nie wiem co będzie z książką z mojego bloga i Maćka maili, czy warto ją wydawać?). opowiem o tych, których twarze mnie najbardziej przyciągnęły, gdy przeglądałam zdjęcia napotkanych osób.

Vibol, nasz kierowca rikszy, którą przemierzaliśmy drogi prowadzące do ruin świątyni Angkoru w Kambodży. ma około 30 lat, żonę która zgadza się na wszystko i kochankę, która chce go porwać i zachować tylko dla siebie. jeździ z nią na dwutygodniowe wycieczki za cichym pozwoleniem żony, codziennie dostaje od niej przynajmniej 5 sms'ów.
gdy go spotkaliśmy, jeździł pożyczoną od kolegi rikszą, zarabiając właśnie na swoją własną. przy turystach uczy się angielskiego - jak większość napotkanych osób jego pokroju, łącznie z małymi dziećmi, czekającymi na zarobek pod świątyniami (jedna z dziewczynek policzyła po polsku do 10!!! a umiała to robić w 15 językach!!!). Vibol jest ze wsi, opowiadał nam czasami o tym, jak wygląda tam obecnie sytuacja ludzi. ci, którzy za rządów Pol Pota byli oprawcami i ci, którzy byli prześladowani, żyją po sąsiedzku, obok siebie, widując się na co dzień. mówił nam też, że głęboko na wsi zdarza się, że ludzie jeszcze wierzą, że reżim istnieje, że nic się nie zmieniło. w Kambodżańczykach utkwił głęboko wyryty ślad traumy wygnania, przymusowej pracy i wszechobecnego zagrożenia. teraz Kambodża wiąże koniec z końcem, ale jest to biznes na zachodnią modłę, dzięki której zarabiają głównie obcokrajowcy (Europejczycy, Chińczycy), a lokalna ludność, niewyleczona ze śladów masakry, znajduje swoje miejsce w najmniej płatnych rodzajach pracy, co raz szybciej zapominając o swoich tradycjach w pogoni za pieniądzem.

każdej poznanej osobie towarzyszy historia, którą ona po części tworzy i w której jednocześnie jest zanurzona. jest też tak, że opowieść o człowieku jest pretekstem do opowiedzenia historii o jego pracy, o ludziach wśród których żyje i o ich sposobie myślenia. życie tego Karena jest codziennie nasycone pracą ze słoniami:
górale tajscy to tak na prawdę wiele grup etnicznych, żyjących na terenach północnej Tajlandii, szczególnie przy górzystych gracach z Myanmarem (Birmą). ten młody Karen jest poganiaczem słonia. niegdyś te zwierzęta były wykorzystywane do transportu i pracy na roli. odkąd tego zakazano, słonie pracują dla turystów, wożąc ich na swoich ogromnych szarych grzbietach w drewnianych, niesamowicie niewygodnych koszykach. górale zajmujący się słoniami opiekują się nimi przez całe swoje życie (a przecież słoń może żyć jeszcze dłużej). to jeden z takich opiekunów. Mahut musi kochać swojego słonia, inaczej zwierzę go nie słucha. byliśmy świadkami takiej relacji i muszę powiedzieć, że dla mnie jest to coś kontrowersyjnego: żeby zmusić słonia do pracy (ciężkiej pracy, polegającej na przejściu przez strome góry w tą i z powrotem, z 2 ludźmi na grzbiecie!), mahut musi przywiązać do siebie słonia emocjonalnie. i oto wielkie zwierzę spogląda na mahuta swoimi małymi brązowymi oczami z jednoczesnym strachem i miłością. to zapadający w pamięć widok, nam nieobojętny.

spotkania niosące ze sobą całe historie, przeplatają się z prostymi spotkaniami spojrzeń i odwzajemnionych uśmiechów przypadkowych ludzi..
..oraz ciekawskimi spojrzeniami dzieciaków.
rodzina tego laotańskiego chłopczyka zarabia na restauracji i domkach bambusowych dla podróżników, położonych malowniczo tuż przy rzece w Vang Vieng. jednak ludzie Laosu mają swoje pradawne sposoby na życie, niezależnie od napływu turystów: walki kogutów..
..udało mi się obserwować dwie walki kogutów w Vang Vieng, na podwórku między bambusowymi domkami turystów. niedaleko stamtąd, parę metrów pod ziemią, przepycha ciało wąskimi wapiennymi kanałami Laotańczyk, który wybudował system drewnianych drabinek w diabelsko wijących się pod ziemią wąskich korytarzach jednej z jaskini.
za nim czołgamy się my ;), omijając diamentowe oczy pająków wielkich jak dłonie. Laotańczycy żyją w kraju komunistycznym, a gdy zbudują coś sami, "prywatnie" - mostek przez rzekę, drabinki w jaskini - każą sobie za korzystanie z tego płacić. przy okazji mogą nas gratis przeprowadzić przez długą na parędziesiąt metrów, wąską, gorącą, wilgotną, śliską i błyszczącą od minerałów jaskinię. ale wymaga to od nas wytrzymałości psychicznej i fizycznej :). a czy Ty chciał/a/byś, tak jak ten człowiek, zbudować drabinki i oprowadzać ludzi po jaskini, dzień w dzień?

przelotne spojrzenie przydrożnych sprzedawczyni prażonych robaków..
..i pan, który podczas festiwalu w Chiang Mai zbierał do pudełka datki w zamian za osobliwy popis: "daj mi jakąkolwiek butelkę a ja ją postawię na krawędzi" !
jednym z naszych przewodników był młody Karen, Koko (ten w czerwonym polo):
zawiłe ścieżki prowadzące na szczyt najwyższego w Azji pd-wsch wodospadu Thi Lo Su pokonywał w japonkach. torbę miał dziurawą od noszenia turystom wody pitnej. Koko to chodzące dobro i bardzo ciekawa postać. niezwykle spokojny, opowiadał nam jak w czasie dzieciństwa uznawano go za niedorozwiniętego, ponieważ stronił od dzieciaków a wolał włóczyć się samotnie po dżungli i polach. tymczasem on rozumiał wszystko, jedyne co go wyróżniało to wyjątkowe zamiłowanie do samotności, natury i rozmyślań. Koko miał też parę lat temu malarię mózgową, której nabawił się podczas spania w dżungli bez moskitiery, po której pozostało mu uszkodzenie pamięci krótkotrwałej. mimo to jest świetnym przewodnikiem i uczynnym człowiekiem. jedyne, co pozostaje niejasnością do teraz z jego powodu, to to, czy ślimaki robią "nniok niok niok" :D (albo nas nabrał albo się pomylił, niezależnie od tego rozpropagowaliśmy tą kontrowersyjną wiedzę przynajmniej paręnaście razy dopóki nie odkryliśmy, że ten dźwięk wydają żaby).

na sam koniec przedstawiam spotkanych na szlaku podróżników.
pan, którego widzimy, właśnie chwali się długością ryby, którą złowił. przyjeżdża na Ko Jum z Austrii już od 12 lat. w dniu naszej rozmowy dowiedział się, że jego łódka zatonęła z powodu burzy. z tego powodu cały dzień łowił na linkę wyrzucaną w morze, dopóki nie zdobył obiadu.

ludzie przyjeżdżają do Azji z przeróżnych powodów. wolontaryjne uczenie dzieci angielskiego, relaks pod palmami przy szumie oceanu, medytacja w jednym z klasztorów buddyjskich, kontakt z innym rodzajem myślenia i kulturą, ciekawość - wszystkie te motywacje i miliony innych, gnają ludzi po całym globie. spotkaliśmy Francuza, który podróżuje od 14. roku życia za parę dolarów dziennie lub bez niczego, zawsze znajdując sposób na przeżycie. to on nam powiedział, że "jeśli nie masz pieniędzy, musisz poświęcić czas i ludzie dadzą ci jeść". była też 89-letnia Amerykanka, która po 12 latach wróciła, by zobaczyć Birmę i wrócić do północnej Tajlandii. wszyscy z szacunkiem nosili jej walizki. i Zuzia z Polski, siedząca w jednej z wsi Tajskich, podróżująca z Michałem, ucząca dzieciaki. i Piotrek, który nas ugościł w swoim domu w Bangkoku tuż przed wylotem i odprowadził na lotnisko ;).

dzięki ludziom podróż jest jeszcze bardziej żywa, mieni się jeszcze bogatszą paletą barw, potrafi nagle zmienić kolor i obrócić nasze stopy w jeszcze inną stronę. zatem serdecznie pozdrawiam wszystkich ludzi :)

2 komentarze:

Leonard pisze...

Dzieki za zyczenia:)

Te posty sa tak obszerne, ze mogly by wykarmic 3 blogi przez miesiac czasu.

Czekam na Kampinos i relacje z warszafki. W koncu to najwieksze miasto w PL.

Anonimowy pisze...

Olu,
bardzo mi się podobają te Twoje retrospektywy:),tym razem o ludziach i ich wplywie na Ciebie, a mysle ze i "vice versa".
dziękuję
iwakoz