sobota, 14 lutego 2009

Um Phang

Mae Sot to miescina lezaca 14km od granicy z Birma, czyli obecnym Myanmarem. Um Phang lezy za gorami, na poludnie od Mae Sot, takze w poblizu granicy, i jest zalesionym dookola miasteczkiem, sluzacym jako baza wypadowa do pobliskich rezerwatow i parkow narodowych. tam wlasnie sie udalismy.

podroz w jedna strone to 4 godziny w slicznej gorzystej scenerii i co z tego wynika - mnostwo zakretow. ta droga zostala nazwana nawet "autostrada smierci" ale naszym zdaniem to gruba przesada (chyba ze sie jedzie noca, wtedy faktycznie moze byc kiepsko). osobiscie nazwalabym to "droga tysiaca widokow" czy cos w tym, a nie innym, stylu :) najpierw widac niziny wokol Mae Sot, potem powoli zaczynaja sie wzniesienia i zakrety, skaly pelne jaskiniowych dziur, sztucznie nawadniane przez rolnikow pola ryzowe (tzn. prawdziwie ale, jak wiadomo, jest pora sucha, wiec woda jest zorganizowana przez ludzi, a nie przez niebo). potem zaczyna sie hustanie, niektorym robi sie niedobrze. nastepnie niektorzy wychylaja glowe za "burte" i..... w kazdym razie droga ma jeszcze wiecej zakretow niz ta z Chiang Mai do Pai. :) widoki sliczne, przejezdza sie przez wysokosci okolo 1700m n.p.m.. jakas godzine przed Um Phang nagle wylania sie po lewej stronie wioska.. a potem okazuje sie ze ta wioska ciagnie sie jeszcze dobrych pare minut! to jedno z miejsc, gdzie zyja uchodzcy, jest ich tu 20 000.

w strone Um Phang bylismy jednymi z 25 osob jadacych samochodem przeznaczonym dla osob 11. bylismy tez jedynymi farang'ami, czyli bialasami (z duzymi nosami, bo farang oznacza w oryginale "duzy nos", co wzielo sie od nosow przebywajacych tu wczesniej okupantow europejskich). wszyscy inni to Tajowie, Birmanczycy, ludzie z plemienia Karen, jedna pani z plemienia Lisu i jedna "bez papierow", wygladajaca podobnie do Hinduski, uchodzca z Birmy, ktora niestety zawrocila kontrola na trzecim postoju. pare razy spojrzalysmy sobie w oczy - w jej byl glegoki strach, w moich glebokie wspolczucie. nie pomogla jej proba wreczenia lapowki. prawdopodobnie odeslano ja z powrotem do Mae Sot, z ktorego wyjechalismy, do wiezienia dla uchodzcow bez stosownych papierow, z ktorego albo ktos ja wykupi za okolo 400PLN, albo zostanie odeslana do Birmy. mam jednak nadzieje, ze czeka ja lepszy los.. uchodzcy Birmanscy stanowia polowe populacji stanu, duza czesc z nich nie ma papierow, bo ich zalatwianie kosztuje i grozi deportacja w razie jakiegokolwiek potkniecia. dzieci uchodzcow niby maja prawo, by uczeszczac do szkol wraz z tajskimi ale w praktyce to sie nie dzieje. dla nich jest organizowanych co raz wiecej szkol prowadzonych przez wolontariuszy, ktorymi sa glownie farang'owie, przyjezdzajacy do Mae Sot czesto jedynie w tym celu na cale miesiace.

gdy juz przyjechalismy na miejsce do Um Phang, przywital nas przemily pan, ktory okazal sie naszym przewodnikiem. na imie mu Koko.
jest Karenem okolo trzydziestki. szczerze go polubilismy i polecamy kazdemu, kto wybiera sie do Um Phang (mozna go znalezc w Um Phang Hill Resort). lud Karen to gorale, ktorzy nie znaja granic i mieszkaja na styku polnocnej Tajlandii i krajow graniczacych. Koko okreslil sie jako "Karen z miasta", gdy wyjasnial mi czemu nie potrafi przetlumaczyc slow piesni weselnej.. ale o weselu w wiosce Karenow za chwilke :). Koko postawil nam obiad i upewnil sie 3 razy ze znamy droge do Resortu (odleglosc okolo 40m :D). jego opiekunczosc nie ustala nawet, gdy wyjechalismy z Um Phang (telefonicznie zarezerwowal nam pokoj w Mae Sot). czlowiek-zloto. po obiadku poszlismy do pokoju, po czym spotkalismy sie juz razem, cala grupa (4 osoby), w porze kolacji. tam poznalismy jeszcze innego przewodnika, ktory zaproponowal nam darmowa przejazdzke na wschod Slonca na pobliskich wsgorzach, razem ze swoja rodzina ktora przyjechala do niego z wizyta. przystalismy na to mile zaproszenie i...
...i nastepnego dnia, mimo ze bylo ciemno jak w nocy, zwleklismy sie z lozek i wtoczylismy do jeep'a, gdzie kierowca-Taj, jak to Taj, wlaczyl klimatyzacje i zrobilo sie zimno jak w lodowce :D. na szczescie podroz nie trwala dlugo, po 30 minutach dotarlismy na gore. i tam przekonalismy sie, ze nasi wspoltowarzysze-wycieczkowicze nie przestaja rozmawiac nawet w nadzwyczajnie slicznych okolicznosciach przyrody....... Lise i Dave, z Australii, to przemili ludzie. Dave jednak cechuje sie niezamykajaca sie buzia, co budzilo we mnie ambiwalencje, bo raz na prawde fajnie mozna bylo pogadac, a innym razem trzeba bylo mu przypominac, ze wokol sa jeszcze spiewajace ptaki i swidrujace uszy cykady.

widoczek z pontona patrzac na wprost
widoczek z pontona patrzac na lewo
widoczek z pontona ogladajac sie za siebie
dzien zaczal sie przeslicznym switem. potem bylo sniadanie i niespodziewanie piekne widoki, ogladane z gumowych tratw splywajacych po rzece. uwierzcie mi, natkniecie sie nagle na spadziste wysokie klify wapienne lub mala tecze, ktora zrodzila sie w wodach spadajacych ze skal, to jest niezapomniane przezycie! uff.. robi sie goraco z wrazenia a to jeszcze nie najlepsze! albowiem po dobiciu do brzegu i obiciu ciala w jeep'ie odbilismy sie od ziemi wskakujac do basenu zimnej wody, ktora wlasnie przed chwila spadla z 200-300metrow nad nami. oznacza to tylko jedno - wykapalismy sie pod Wodospadem Thee Lor Sue, najwyzszym w Azji Pd-Wsch! dzien zakonczylismy na polu namiotowym, gdzie zobaczylam katem oka czarny cien latajacej wiewiory (ang. giant flying squirrel). mimo, ze nie bylam w ciucholandzie, nie uwazam tego dnia za stracony ;) (serdecznie pozdrawiam Ciocie Nine z Gdyni).

Wodospad

zblizenie na czesc Wodospadu na wysokosci okolo 200m
drugi dzien rozpoczelismy wspieciem sie jakies 200m przy Wodospadzie i zobaczeniem otaczajacej go dzungli z gory. dopiero przy schodzeniu w dol w las zdalam sobie sprawe z przeslicznego zapachu, ktory tam panowal: byl wlasciwie taki sam jak zapach, ktory spotyka sie czasem w polskich kosciolach. prawdziwie sie nim rozkoszowalam.. osladzal mi sliska droge w okolicy Wodospadu. po powrocie sprzatnelismy graty z pola namiotowego i udalismy sie na spacer (nie sposob nazwac tego treking'iem, tak jak splywu pontonem nie osmiele sie nazwac slowem rafting ;)).

spacer mial cel - mielismy dotrzec do wioski ludu Karen, polozonej jakies 8km od nas. i dotarlismy. nikt sie za bardzo nami na miejscu nie przejal, widac turysci to tutaj chleb powszedni (swoja droga, probowalismy tego uniknac ale nawet w Um Phang sie nam to nie udalo, a szkoda. przynajmniej nikt przed nami nie odstawial szopki z "ludowymi strojami" na pokaz). tym razem nocowalismy w ogromnym szalasie na palach. i tak jak poprzednio noc byla chlodna ale.... zanim poszlismy spac zaproszono nas na weselisko! zblizajac sie do chaty z weselem mialam przez chwile watpliwosci czy to wesele czy pogrzeb, poniewaz zawodzaca transowa piesn, intonowana przez mezczyzn, miala wyjatkowo smutna nute. jednak po chwili przypomnialy mi sie archaiczne piesni weselne z Lubelszczyzny, ktore maja przeciez bardzo podobne zawodzace i transujace brzmienie, z slizgajacymi sie w dol i w gore nutami i przeciaganiem slow w nieskonczonosc. spytalam Koko o znaczenie slow piesni. powiedzial mi, ze nie rozumie ale zapyta. okazalo sie, ze piesn musi byc utrzymywana przez cala noc weselna. byl to dialog dwoch grup spiewakow, jedna pytala "czy mnie kochasz? czy bedziesz dla mnie dobry?" a druga odpowiadala "tak, kocham, ale czy ty bedziesz o mnie dobrze dbac?" itp., itd.. celem piesni jest przekonanie demonow, by sie nie zblizaly, bo malzenstwo bedzie udane i nie ma powodu by wtykaly nosa w nie swoje sprawy. mam nadzieje, ze nie beda go tam wtykac, bo panna i pan mlody byli sliczni, mili, urodziwi i wydawalo sie, ze darza sie prawdziwym goracym uczuciem! oboje to uchodzcy birmanscy. wg zwyczaju powinni zamieszkac na 3 pierwsze lata w domu panny mlodej a potem moga mieszkac osobno, jednak w tej sytuacji politycznej zdecydowali, by nie wracac do obozu uchodzcow, skad jest panna mloda, tylko zamieszkac z rodzina pana mlodego. weselnicy uraczyli nas szczesliwa woda (ang. happy water), po ktorej mnie rozbolala glowa, a Maciek zapalil lokalnego papierosa :). caly czas w tle plynela piesn weselna. wreczylismy prezenty mlodym i po okolo godzinie poszlismy spac, zawinieci w 3 spiwory.

trzeci i ostatni dzien to faktycznie pol dnia prob utrzymania sie w koszu na sloniu i pol jazdy powrotnej do Mae Sot, tym razem z wesola rodzinka Dunczykow (niestety ktorej mlodsza czesc miala wyrazna chorobe lokomocyjna, wspolczuje). slonie, jak wiadomo, sa szare i duze. czaszka slonia rusza sie, gdy slon chodzi. gdy slon sika, wszyscy wokol mowia zgodnie: wodospad. gdy slon robi kupe, to po dzungli rozchodzi sie seria gluchych pukniec (zgadnijcie czego o co). gdy slon ma gazy, to lepiej wstrzymac powietrze na minute. gdy slon kicha, to wszyscy w promieniu metra odczuwaja tego skutki. ale gdy slon chce stanac i odpoczac, to juz nie ma tak latwo, bo mahut na niego pohukuje i czasem przejezdza mu badylem po nogach. to ogromne zwierze slucha sie mahuta jak wierny pies. Koko mowi, ze mahut kocha swojego slonia (bo na nim zarabia) i zwierze jest traktowane jak czesc rodziny, jednak Maciek stwierdzil, ze woli pojsc za sloniem, zeby nie przykladac reki do takiego jego traktowania. ja probowalam przez cale 4 godziny utrzymac sie na wielkim szarym zwierzeciu i czulam sie jak shake [wymawia sie to slowo "szejk" ale bynajmniej nie chodzi o oplywajacego w wygody szejka, raczej o ten napoj, ktory tworzy sie z silnie potrzasanego i mielonego lodu].

fragment slonia widoczny po prawej, pod moimi sandalami. slon jest samica i ma 42 lata.

4 godziny tych prob nadwyrezyly moje kolana ale mimo to jestem szczesliwa. czemu akurat kolana? wyobrazcie sobie: na szczycie slonia umieszczona jest mala drewniana platforma z barierka wysokosci okolo 20cm, w ktorej jest dziura po srodku. ta barierka to jedyna rzecz, ktorej mozesz sie trzymac, gdy slon schodzi albo wychodzi z koryta rzecznego (czasami robil to uginajac przednie nogi, co jeszcze zwiekszalo kat nachylenia). nie jest bezpiecznie wystawiac wtedy nogi na zewnatrz, bo mozna sie wyslizgnac.. lepiej wiec uzyc swojego piszczela jako blokady i polozyc go wzdloz przedniej czesci barierki (a wlasciwie dwoch jej czesci, pomiedzy ktorymi jest dziura). po takim zabiegu przyciskana piszczel jakos to wytrzymuje, ale ciezar calego ciala przy ostrych nachyleniach 'troche' gniecie kolano zgietej nogi.. wiec po zejsciu ze slonia kustykalam tak jak Dave, ktory mial jedna sztuczna noge, z czego mielismy oczywiscie ubaw ;).

reasumujac: bylo fajnie. koszt: 400PLN (bez kosztow dojazdu do Um Phang, poza tym to najtansza dostepna mozliwosc zobaczenia tych miejsc).

obecnie jestesmy w Sukhothai i jutro bedziemy ogladac ruiny dawnego krolestwa. mi zdrowie dopisuje a Maciek musi sie podreperowac. dalsze plany? poniewaz robi sie naprawde goraco (wokol 36 stopni C w dzien.... Maciek mowi, ze pora goraca przyszla 3 tygodnie wczesniej i niestety mu wierze), zamierzamy zobaczyc jeszcze Ajuthaje i prawdopodobnie 2 parki narodowe w srodkowej Tajlandii, po czym pryskamy na poludnie, gdzie temperatura oscyluje wokol 32 stopni C (i to ma byc pora chlodna?). a na poludniu, jak to na poludniu, wysepki, parki narodowe z wodospadami i sarenkami, wysepki, wyspy, wysepki......

pozdrawiam Was serdecznie. na odchodnym prosze zajrzyjcie na odnosnik "zaginal Jachu" ulokowany po prawej stronie bloga, to wazna sprawa.

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Jako "Koza" jeżdżąca na wielbłądach i słoniach dokonujesz rewolucji w ewolucji,
pozdrawiam tata :)

Anonimowy pisze...

Serdeczne pozdrowienia i życzenia dla ćiebie i Maćka z okazji Walentynek śle babcia Teresa. Czy ten słoń jest prłławdziwy. czekam z niecierpliwością na dalsze komentarze i zdięcia. Całuję babciaT.

Anonimowy pisze...

Chciałam Cię jakiś czas temu strofować za Twoje jęczenie na naszą wiosnę (bo ja akurat na wiosnę czekam), ale nie zdążyłam, bo Osobisty usmażył twardy dysk i przez kilka tygodni byłam bez komputera. To teraz Ci mogę napisać - masz co chciałaś :), zima jak malowanie. A jeszcze kilka dni temu widziałam na trawniku kępkę przebiśniegów!

Słonia było zdecydowanie za mało, poproszę wersję z przewagą słonia nad kozą (nie żebym coś miała do tej ostatniej, ale zdecydowanie musisz uwiarygodnić obecność słonia w kadrze).

Paulina

Anonimowy pisze...

TAK,TAK!
Wiecej slonia w kadrze! ...
i wiecej Kozy na blogu:)
caluje
iwakoz

kozica! pisze...

Paulino - a juz sie martwilam o Ciebie, ze tak zamilklas! mam nadzieje ze na dysku zostaly rzeczy najwazniejsze?

babciu T - slon jest absolutnie prawdziwy. to byla samica, wiek 42. :) leniwie sunela przez bambusowy gaszcz, co zamierzam bardziej szczegolowo opisac w ciagu paru dni.

rodzice - ostatnio bylam poza zasiegiem lub tez braklo czasu, ktory przeznaczalismy na zwiedzanie, lazenie po dzungli albo jezdzenie do kolejnego miejsca. bede probowala to nadrobic na blogu , moze sie uda :) obecnie jestesmy w Sukhothai ( http://www.su.ac.th/sukhothai/ ).

Anonimowy pisze...

oh, joo... zdaje się tak mówił Krecik, kiedy zachwycał się nie znanym mu wcześniej światem. To ja też tak powiedziałem. Pozdrówki ze Stolicówki.
/ T.