piątek, 30 stycznia 2009

wiochy zabite trzcina i gory wokol Luang Prabang - pisze Maciek

Jesli siadziecie sobie zaraz i wlaczycie program National Geografic i bedzie tam program o ludziach ktorzy zyja gdzies w wioskach zagubionych w gorach daleko w swiecie, nadal sa animistami i wierza w duchy witaru, gor, nieba, bez pradu wlasciwie, bez toalety w domu, z lazienka w strumyku, autobus daleko stad, a najprostsza mozliwosc dotarcia jest piechota kilkanascie kilometrow przez gory, to ja przez ostatnie trzy doby osobiscie doswiadczylem czegos takiego. Bylo pieknie i nie da sie ukryc byly to jedne z najciekawszych i najszczesliwszych dni w moim zyciu:) Od poczatku zatem...

Bardzo to dlugo trwalo, ale nareszcie po pieciu dniach przekladania 3 dniowego trekingu po gorach (choroba Olgi, niemoc znalezienia ludzi do trekingu), nareszcie pojechalem sam niestety bez Olgi (Olga musiala pracowac i kurowac sie po grypie). Dowiezieni tylko 1,5 h od mega turystycznego Luang Prabang z przewodnikiem Kidem i jedna Wloszka Bianca i jednym francuzem Emanuelem ruszylismy w gory. Po drodze szlismy wzdluz pol ryzowych, w koncu w gory mocno zmienione przez czlowieka po bezdrozach totalnych gdzie bez przewodnika nigdzie by sie nie zaszlo. Po drodze wioski jeszcze blisko drogi i obiad na szczycie gory z talerzem z bananowca. Gdy przekroczylo sie pierwsze szczyty doszlismy po penym czasie do totalnej wiochy. W domu gdzie odpoczywalismy na drziwach wyrzezbione noze, ochrona przed niechcianymi duchami, w srodku oltarzyk dla ducha danego domu, byl tez i szaman tego domu. Minelismy po drodze dom innego szamana o wiekszej ponoc pomocy, ktory sluzy jako ktos w rodzaju lekarza wioski, leczy gdy ktos zachoruje (tzn. tanczy i gra nad chorym, przyrzadza mikstury, mowi zeby cos przelozyc w domu i w jeszcze inne sposoby probuje ublagac zezloszczonego ducha scietego nieumiejetnie drzewa czy naruszonej gory). W innej wiosce widzialem przez okno jak inny szaman tanczyl mad chorym. Zanosili mu tez ogromne gniazdo szerszeni chyba (puste) a sama ceromia trwala kilka godzin. Zeby rozpoznac dom gdzie duch jest rozloszczony wisza tam zawsze zielone liscie. Do takiego domu nie mozna wejsc.

Po kilku godzinach marszu doralismy do przepieknej wioski polozej prawie na szczycie gory, z ktorej cudownie mozna bylo podziwiac gory i zachod slonca.Ponad trzysta ludzi w niej mieszka, jednak domy sa o wiele bardziej gesto ulozone, calkiem inaczej niz u nas na wsiach zazwyczaj, bo bez plotow i tuz obok siebie. Zreszta ta sfera prywatnosci ktora nie tylko w nowoczesnej kulturze jest doprowadzona do absurdu wrecz, to w naszej tradycyjnej kulturze w porownaniu do tej tutaj jest duza. Idac np. na kapiel codzienna do strumienia idzie sie przez wioske w sarongu tylko, wokol ludzie patrza bezmyslnie jak to wiosce, a strumieniu kapie sie i kobiety, dzieczyny i chlopcy, mezczyzni. Zaszedlem pierwszego popoludnia i ja na kapiel, a tam ku mojemu wielkiemu zdziwieniu dzieczyny myly sie nagie do pasa, z biustem na wierzchu. Byl tez jakis miejscowy umiesniony przystojniacha, wiec mimo oniesmielenia tymi biustami potrzedlem sprobowac sie wykapac. Od samego poczatku komentarze na moj temat po khmongowemu (w wioskach ludzie zazwyczaj mowia w swoich dialektach nie po Laotansku), jednak nie ma co ukrywac nie czulem ani razu zeby to bylo cos chamskiego czy niemilego, po prostu sposob na wymiane infomacji o dziwnym przybyszu, ktory nie do konca wie co robic. I tak nie wiadzialem co zrobic, po jedno tylko zrodelko, a piec lasek wokol w biustami, wiec siadlem i staralem sie nie patrzec, bo a nuz komus podpadne. Jednak po chwili jedna w mlodym slisznych dzieczyn podalo mi wiaderko z woda. Umylem sie obok, oczywiscie dalej w komentarzach tonac i niezwykle zadowolony wrocilem do mego meijsca noclegowego z rodzina miejscowa. Bylo kolo 3,4 pozne populdnie, na razie w miare spokoj. Jednak im blizej zmierzchu bylo tym atmosfera w wiosce robila sie coraz bardziej pelna energii. Starsi chlopcy grali w cos w rodzaju siatkowki, tyleze pilke odbijali nie rekoma ale nogami i glowa. Dziewczyny w tym czasie masowo chodzilo do kapieli, a mlodsza dzieciarnia normalnie rozsadzalo ta wioske. Wybiegly chyba wszystka setka dzieciakow z tej wioski i tu jeden drugiego szturchnie, tu zatancza, tu podskocza, kapnie ktos kogos, tu strzelaja z wlasnej produkcji mini broni na papier. Wokolo kury gdacza, koguty pieja, kaczki kwacza, swinie chrumkaja, a psy patrza sie to w ta to w inna strone. Napisze Wam szczerze po tym doswiadczeniu uwazam ze ludzie w naszej kulturze sa niezwykle chorzy, dzieciaki jak obserwuja nie biegaja juz razem i sie nie wlocza i nie bawia jak kiedys pamietam jak ja bylem maly. Jeden drugiego izoluje, rodzice w strachu chyba nie puszczaja dzieci daleko poza dom. I tak omija ich niesamowita eksplozja radosci i cwiczenia kontaktow z innymi. Tu w tych wioskach w wiekszosci widzialem najszczesliwsze dzieciaki pod sloncem. Pamietam tylko ze sam najszczesliwsze momentu dziecinstwa spedzilem podobnie na wsi u babci wloczac sie po okolicy z innymi dzieciakami albo sam. Teraz wsie pusztoszeja, zostaja starzy ludzie a dzeiciaki rodza sie i sa bardziej odizolowane niz bylyby na wsi. Oczywiscie nasze wsie sa czesto patoligiczne, alkoholizm, czy bicie dzieci czy bab nie jest niczym niezwyklym. Tu w laotanskich bezdrozach mialem wrazenie ze niczego takiego nie ma, ze panuje lao umysl, bezmyslny, obserwujacy lekko, niesmialy troche ale bardzo, bardzo przyjazny w gruncie rzeczy.

Gdy slonce zaszlo brak pradu i swiatla sprawil, ze dzieciarnia nic nie widziala, wiec sie uspokoila, a ludzie siedli wokolo kilkunastu ognisk w wiosce i dyskutowali zapewne o tym co kto dzisiaj zrobil, kto jaki jest, i co jutro zrobia. Czesto tez po prostu siedzieli i nic nie robili. Ogien planal, papieros w dloni sie palil, a czas nie tyle plynal, co go po prostu nie bylo. Byl tylko zachod slonca, pogawedka i pojscie spac.

Zaszlo juz kompletnie slonce, ogniska dogasaly a my (tzn. nasza trojka turystow) zasiedlismy do naszej kolacji na zewnatrz przed domkiem. No i po kolei schodzili sie ludzie i tak do dziesieciu jedenastu doszlo, staneli obok, nieprzysiedli sie tylko stali. Teraz oni mieli swoj National Geografic Channel. Tytul " Jak europejczycy jedza?". Analogia do programu w telewizji jest tutaj jak najbardziej wskazana, poniewaz my jedlismy, a oni stali i komentowali. Np. podnioslem lyzke i zaraz jedno do drugiego caly czas patrzac cos szepcze na uszko. Pozniej przezuwam i to samo, no i tak bite 40 minut posilku stali i patrzyli. Po czym kamera zmieniala ujecia i staneli z drugiej strony i ogladali program " Jak europjczycy trawia?". My co rusz wybuchalismy smiechem.

Program sie skoczyl generator pradu bogatszej rodzicy ruszyl i prawdziwa telewizja z telenowela w ekranie ruszyla. Potrzedlem blizej do chalupki trzcinowej w srodku z telewizorem, a tam kupe ludzi patrzy przez mini szparki w trzcine na zewnatrz domu i tez oglada. No i tez stanalem i ogladalem.

Pozniej odszedlem, noc juz kompletna, bez ksiezyca, ciemno jak dawno nie widzialem, a nieba jak w Polsce juz raczej nie bywa (za duzo u nas swiatla wszedzie). Pieknie po prostu.

9 w nocy nic widac, ludzie poszli spac, a my wprawiajacy sie coraz bardziej w stan umyslu Lao, tez poszlismy spac, bo co mozna robic w kompletnej ciemnosci.

Spimy, 4 rano nadchodzi, nadal kompletnie ciemno, ale zaczyna sie ruch. To mezczyzni ida scinac drewno, niektorzy polowac, i koguty ich budza wytrenowane takjakby.

Nadchodzi 6 swita juz, a w wiosce wrzy od zycia. Koguty, z pietnascie ich chyba bylo pieja, kury gdaja, swinie chrumkaja, psy patrza w lewo w prawo, dzieci krzycza po swojemu, z ludzie w pelni juz rozbudzeni. W takich warunkach nie da sie spac, wiec wstalismy i my. Po sniadaniu wyruszlismy dalej w droge.

Wiocha kolejna w przerwie na obiad, gdzie ludzie narzekali ze straszniy tu ruch zaczyna sie robic, bo wlasnie jakis traktorzysta zabil jedna kaczke poczym uciekl. Dziwi nas to, zwlaszcza ze w trakcie dwoch godzin postuju jeden mini traktow przejachal. Ale moze kiedys nie bylo ich wogole i teraz to juz koszmar jest...

Kolo 2 po poludniu docieramy do kolejnej wiochy, przepieknej w pieknej dolinie malej rzeczki. Ide sie umyc, znowu stadko kobieti dziewczyn ale tym razem odwaznie juz myje sie a obok mnie Emanuel w orzezwiajacym strumieniu. Pranie i mycie garow piaskiem obok, jak to jeszcze czasem u nas daleko od drog bywa.

Mieszkanie mielismy na pietrze, a krzeselka na werandzie, wiec siedlismy sobie na krzeslach obserwujemy i komentujemy jak laotanczycy obok na dole. Tu ktos idzie do strumienia, wied mowimy ze idzie do strumienia, tu dzieci bawia sie w gume, wiec mowimy ze bawia sie w gume, tu plota koszyk, wiec mowimy ze plota koszyk. To wlasnie miej wiecej na tym polega kometowanie laotanskie jak mysle,. Przynajmniej tak to odczuwalismy. Oczywiscie tez jest jakis komentarz, typu ze zrobil to tak i tak i smiech po tym, ale jak pisalem ani przez chwile nie czulem wrogosci czy czegos negatywnego w tym. Warto tego sie nauczyc, bo to niezla sztuka obgadywac tak, zeby wszystkich to cieszylo.

Nastala noc ogniska zaplonely, ale tej nocy nie bylo juz tak spokojnie. Oto miejscowe wesele nastapilo. Generator pradu ruszyl, glosniki wystawiono a z nich okropne lao disco-techno. Ludzie stoja, patrza sie, jakies dziecko zatanczy a wszyscy oniesmieleni patrza. Ciezko komentowac po muzyka oglusza, wiec pozostaje patrzenie. Nad glosnikami stoi dom, a domu glowna impreza, ale nie tam zeby cos wiecej sie dziala, tylko ludzie siedza, patrza, czasem probuja cos pwoeidziec, pala papierosy. Nic sie nie dzieje, siedzimy tak patrzymy godzine, ale nic sie nie zmiania wiec idziemy spac. Jednak ipmreza musiala sie rozkrecic bo nasz przewodnik wrocil okolo 3 w nocy, a muza ucichal o 2:30. W naszej chalupie tez cieklawie. Nie tylko spimy w jednym pomieszczeni z corka, ktora nagle w ciemnicy rozswietla latarke i poprawia swoja buzie, ale na dole rodzinka smieje sie i gada. Bardzo smiesznie gadali, cos w rodzaju pierwszego slowa w zdaniu bardzo dlugo np. naaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa weselu nie dali jeszcze jesc, h, ha, ha, ha, ha:)

Jednak w halasie ale zasypiany a przed switem o 5:30 kogut zaczynaja swoje. Ku naszej zgubie jeden kogut byl tuz pod nami i byl tym raczej aktywniejszym z lokalnych. Wiec 6:30 wioska juz na pelnych obrotach wiec i my ruszamy myc sie, robuc siku, jesc. Ciekawie ze po drodze do dziury w ziemi, ktora jest nasza deska klozetowa, jest chlewik swinek, z ktorymi trzeba bardzo ostrozniew bo sie wystrasza.

Wracamy pozniej przez lasy bambusowe i czasem nawet dzika dzungle do drogi glownej. I tak po przejsciu 55 kilometrow, wracamy do Lunag Prabang konczac cos jedynego w soim rodzaju, do czego napewno bede tesknil nieraz, a najchatniej zaadoptuje do swojego zycia.

trzymajcie sie:)
Maciek

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Macku,
jeszcze raz dziekuje i gratuluje ciekawych opisow i przezyc:)
pozdrawiam
iwakoz

Anonimowy pisze...

Sluze:)
Maciek